Kaczanówka przed 1939 rokiem – Wielkanoc, Boże Narodzenie i obrzędy weselne

W 2003 roku ukazał się zeszyt specjalny periodyku „Głosy Podolan” zatytułowany „Skałat – czasu pokoju i wojny; miasto, ludzie, obyczaje i wydarzenia widziane oczyma ówczesnych nastolatków” część II.

Wieś Kaczanówka leżała w powiecie Skałat, w województwie tarnopolskim.

Jeden z autorów opracowania, pan Pietrzyszyn Edward (syn Mariana i Katarzyny), którego rodzina pochodziła ze wsi Kaczanówki, gdzie i on sam się urodził w 1921 roku, opisał w swoich wspomnieniach jak wyglądało świętowanie Bożego Narodzenia i Wielkanocy w Kaczanówce oraz obrzędy weselne w tej miejscowości. Tu link do całości wspomnień o Skałacie i okolicy a poniżej fragmenty dotyczące Kaczanówki:

ŚWIĘTA W KACZANÓWCE

Jeden z naszych współautorów Edward Pietrzyszyn, którego rodzina pochodziła z pobliskiej wsi Kaczanówki, gdzie i on sam się urodził, przypomniał nam zwyczaje jakie panowały wówczas, do roku 1939, w okresie świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy i jak urządzano wesela w jego wiosce Kaczanówce.

Boże Narodzenie

Nativity WallpaperTęsknoty za utraconą młodością nie odczuwa się na co dzień tak mocno, jak w okresie świąt, a szczególnie w czasie świąt Bożego Narodzenia. W takich chwilach zadumy chciałbym znaleźć się na Ziemi Podolskiej, gdzie stawiałem pierwsze kroki dziecięce, gdzie przeżywałem pierwsze uniesienia i niepokoje, pierwsze radości, smutki i łzy. Dziś po latach trudno już odtworzyć przeżycia tamtych dni. Pozostały tylko wspomnienia, a w nich moja wioska – „wsi spokojna, wsi wesoła…” Kochanowskiego -, w której spędziłem dobrych, kilka najmłodszych lat życia. Niestety, tych czasów już nie ma. Dni, miesiące, lata stale biegną do przodu, a w pamięci zacierają się skutecznie obrazy tamtego okresu, szczególnie te powszednie z codziennego życia. Z tej to przyczyny zrodziła się we mnie chęć przypomnienia chociażby garstki tamtych zachowań, dawnych tradycyjnych obrzędów i zwyczajów, dziś już zanikających i zapominanych.

Najwłaściwszym momentem do przemyśleń i wspomnień są dla mnie święta Bożego Narodzenia. Porównując teraźniejsze świętowanie z wydaje się niedawnymi, ale jakże odległymi dla nas czasami odczuwam jedynie tęsknotę, smutek i żal. Kiedy zasiadam teraz przy wigilijnym stole w gronie mojej rodziny wydaje mi się, że nadal podtrzymujemy niezmiennie dawną tradycję naszych przodków. Jest bowiem modlitwa, opłatek, krzyżyk i świece na stole, kępka siana, choinka, barszcz z uszkami, ryba, ruskie pierożki i nawet ta nasza smakowita, podolska kutia. Dzielimy się opłatkiem, syn wygrywa na pianinie kolędy. Pozostali cichutko śpiewają, tak, aby nie narażać się sąsiadom. Ściany działowe są w bloku bardzo cienkie, a po 22-giej obowiązuje cisza. Po wieczerzy, czekając na telewizyjną pasterkę oglądamy świąteczne programy. Do kościoła już się nie wybieramy. Ja z żoną „bardzo starzy oboje”, a młodzi zmęczeni wytężoną, ponad siły codzienną pracą spragnieni są spokoju i odpoczynku. Wnuczki już śpią. Z chwilą zakończenia transmisji mszy świętej udajemy się na spoczynek.

Tak mija nam, jakże odmienny niż dawniej wigilijny wieczór Bożego Narodzenia, a ja położywszy się do łóżka marzę i śnię:… Oto jestem u dziadków w Kaczanówce. Znalazłem się wśród gromady rówieśników – (dzieci wujostwa) – w czeladnej izbie. „Ziemia” tj. podłoga pokryta jest grubą warstwą grochowej słomy. Dla nas dzieci to długo oczekiwana frajda. Dokazujemy co niemiara. Dzisiaj nam wolno tak hałasować. Skaczemy ze stojących pod ścianami ławek, przewracamy się i koziołkujemy po podłodze. Udając domowe ptactwo, gdacząc i piejąc naśladujemy kury. Im głośniej hałasujemy tym lepiej. Tak bowiem zaleca przekazywana z pokolenia na pokolenie przepowiednia prognozująca dobry chów kurcząt i bogaty zbiór jaj. Do wieczerzy już jest wszystko przygotowane. Tylko jeszcze ciotki krzątają się przy stole wigilijnym i choince. Stół wymoszczony suto sianem, na nim świąteczny duży, biały obrus, dwie świece gromniczne, naczynia i zastawa. Pod wazami położono opłatki. Na wróżbę:, jeśli podczas kolacji opłatki przykleją się do dna naczynia, będzie to zapowiadać pomyślne plony znajdującym się w misach produktom… Zapadł mrok. Stoimy na ławkach i wypatrujemy przez okna pierwszej gwiazdki na niebie. Niecierpliwimy się. Jesteśmy bardzo głodni, zjedliśmy tylko jeden lekki posiłek, bo u dziadków w dzień wigilijny obowiązywał ścisły post. Tymczasem wujek Franek przyniósł do chaty wiązkę dorodnego owsa i snop pszenicznej słomy. Wiązkę owsa zwaną teraz „Dziadem”, stawia na podwyższeniu w kącie pod ścianą, tuż za stołem. Od tej pory Dziad będzie czuwał w nocnej porze nad duchami i pozostawionym im na talerzu jadłem. Snop słomy pszennej – „Babę” – wsuwa pod łóżko. Odtąd będzie ona czuwać nad śpiącymi, zapewniać im spokojny sen i oddalać złe upiory, majaki i zmory. Wreszcie jest! Jest gwiazdka na niebie, wołamy ucieszeni i zaproszeni siadamy wraz ze wszystkimi do stołu. Odmawiamy na głos modlitwę, stojąc. Po niej starsi dzieląc się opłatkiem, składają sobie wzajemnie życzenia. Wujek, wsunąwszy „Dziadowi” kilka opłatków, wychodzi na chwilę z babcią i dziadkiem do obory i stajenki, by tam również “przełamać” się opłatkiem z domową zwierzyną – końmi, krowami i psem Burkiem. Kotka też nie pominięto. Podobno, jak mówi legenda, tej nocy zwierzęta rozmawiają ze sobą ludzkim głosem. Niektórzy w to wierzą, ja nie. Kiedy już cała rodzina znalazła się w komplecie, przystąpiono do wieczerzy.

Nie pamiętam, w jakiej kolejności podawano poszczególne potrawy. Wiem tylko, że wszystkie były postne i było ich dwanaście, a dania przygotowywano wyłącznie z tego, „co natura stworzyła i co raczył dać Pan Bóg”. W ten wieczór dom był otwarty dla wszystkich, a dla ewentualnego gościa stało na stole dodatkowe nakrycie. Na koniec wieczerzy podawano kutię. Po jej zjedzeniu, resztki podrzucano do sufitu i jeśli przyczepiły się do powały, to wróżono sobie, że w przyszłym roku będą pomyślne plony zbóż. Kolacja trwała do późnych godzin. Wszyscy czekali na pasterkę. Czas oczekiwania skracano sobie kolędowaniem i opowiadaniem o osobistych przeżyciach, najczęściej wojennych, chorobowych lub duchach. Niektóre „bajania” były bardzo interesujące, często humorystyczne, wesołe i żartobliwe. wiktor-chrzanowski-kolędnicy-2001Kolędowano posługując się tzw. kantyczkami, zawierającymi teksty różnorodnych kolęd, nie tylko nabożnych, ale też świeckich, przeważnie zabawnych i dowcipnych. Jedną z nich prawie w całości zapamiętałem. Oto ona: „….A jak jeden zabił wieprza co mu było nie trza, to się kolędnicy zbiegli i całego wieprza zjedli. A jak zjedli i wypili, tak do siebie mówili. Uciekajmy po jednemu, żeby nas nie bili. Jak się jeden ostał ależ on tam dostał. Jak się kija domacali ależ jego obracali…“

Na dworze śnieg i mróz. Nie przeszkadza to kolędnikom, którzy chodząc od chałupy do chałupy śpiewają pod oknami gospodarzy kolędy i składają, nieraz dowcipne życzenia:, np. „aby rodziła wam się kapusta i groch, a w każdym kątku było po dzieciątku” itp. Jeśli gospodarze nie chcieli wysłucha_ kolędników, stukali palcem w szybę okienną. Na przekazany tym sposobem znak, kolędnicy odchodzili, nie czyniąc hałasu ani szkód (tak było kiedyś, a teraz?..). Dla niechcianych swoich adoratorów, kolędujących pod oknem, panny przygotowywały pierogi z tzw. burdy. Były to pierogi nadziewane makuchem (wytłoczyny z wyciskanego siemienia, podczas produkcji konopnego oleju). Tym przysmakiem częstowano „chudobę” w wigilijną noc. Był to taki sobie, ogólnie aprobowany żart, a nie złośliwość. Chłopcy nie gniewali się. Niekiedy przyjmowali za dobry dla siebie omen. Na około pół godziny przed pasterką wychodzili z domów członkowie strażackiej, dętej orkiestry i grając na trąbkach (kornetach) kolędę – “Pójdźmy wszyscy do stajenki” – zapraszali mieszkańców do kościoła na pasterkę. Pierwszy dzień świąt był dniem rodzinnych spotkań, odwiedzin i przyjęć. Był też dniem kolędników, którzy chodząc z gwiazdą, szopką lub Herodem zbierali datki, najczęściej na cele dobroczynne lub gminne organizacje i zespoły.

Drugi dzień świąt – św. Szczepana – był dniem nie tylko modlitwy ale i zabaw, krotochwil, a nawet zabawnych, przyjmowanych bez urazy, psot. Przede wszystkim był to dzień „połaźników”. Po wsi chodzono z niedźwiedziem. Dziwny był to „miś”! Nie spotykany gdzie indziej. Zamiast kożucha nosił na sobie odzienie wykonane z plecionej słomy. Był nią owinięty od stóp do głowy. Prowadzony za narzucony na szyję gruby, metalowy łańcuch przez równie groźnego Cygana, któremu towarzyszyła niezmiennie wszędobylska „Szura” z nie odstępującym ją Żydem. Niedźwiedź szczególnie upodobał sobie dziewczęta. Gonił za nimi i łapał je. Dorwaną pannę broniła i ratowała Szura z mężem, naturalnie za złożenie odpowiednio wysokiego haraczu. Jeśli porwana nie miała czym się wykupić, musiała niedźwiedzia i Żyda ucałować. Niekiedy kilkakrotnie. Dzień św. Szczepana rozpoczynano sprzątaniem chaty. Wstawano skoro świt. Dziada i Babę oraz grochowinę z podłogi wynoszono do ogrodów i tam palono. Stopniowo, w miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej tych ognisk, aż zapłonęła nimi cała wieś. Niesamowity widok. Jeszcze prawie ciemna noc i setki ognisk. Cała wieś w ogniu, niczym Rzym za czasów Nerona. Żeby jeszcze bardziej uświetnić tę zabawę, podpalano stogi słomy stojące z czasów żniw na łanach pp. Jaruzelskich.Aż dziw, że ten tradycyjny zwyczaj nie spowodował, dokąd sięgam pamięcią, żadnego pożaru, a władze gminne pozwalały na taką „niewinną sobie”, imprezę.

Ze sprzątaniem izby musiały się panny bardzo spieszyć, bo skoro świt do chat wchodzili z prawdziwym koniem „po połaziu” kawalerowie, niekiedy oczekiwani, tacy, którzy w najbliższej przyszłości mieli zamiar wysłać „swaty”. Chłopców, dziękując za życzenia na ten Nowy Rok, częstowano frykasami i napojami, a konik dostawał w „przetaku” dużą porcję owsa. Jeśli koń zostawił coś przy tej okazji na podłodze, panny bardzo się cieszyły, gdyż zapowiadało to rychłe zrękowiny. W tym dniu jak i około Nowego Roku były czynione i inne psoty. Dedykowano je najczęściej nie lubianym pannom. Zdarzało się, że wychodząc rano z domu, gospodarze zastawali całkowicie rozebraną „zahatę”, której to słomą wyścielano drogę od chaty, aż do samego kościoła. Inna psota polegała na tym, że nocą rozbierano na części wóz lub sanie i wynoszono je na dach domu. Po takiej ekstrawagancji, zawstydzone panny nie wychodziły przez jakiś czas z domu. Gospodarze byli upokorzeni, a sąsiedzi ubawieni. Po niedługim czasie sprawcy przychodzili do panien i ich rodziców z “mohoryczem” (wódką) i przeprosinami. Nie rzadko takie przeprosiny kończyły się przyjaźnią, a nawet ślubem.

Wielkanoc

Święta wielkanocne zaczynały się w Kaczanówce już w Palmową Niedzielę. Szczególnie cieszyła się młodzież. Czekały ją niekończące się zabawy, a przede wszystkim koniec ścisłego postu, w czasie którego można było tylko w niedzielę zjeść jakąś strawę lekko okraszoną masłem. Niedziela Palmowa już tylko o tydzień zbliżała z tak wielką niecierpliwością upragnione święta.

Tu w Kaczanówce, a myślę, że i na całym Podolu nie pleciono sztucznych palm. Były one na naszym terenie zupełnie nieznane. U nas święcono tradycyjne palmy – wierzbowe bazie ułożone w miotełkę często ozdobione barwinkiem i splecione różnokolorowymi wstążeczkami. Aby zdobyć wierzbowe gałązki chłopcy wybierali się dzień wcześniej nad staw lub polne drogi gdzie rosły wierzby i wyszukiwali najlepiej rozwinięte gałązki. Nie było zwyczaju, jak to jest obecnie kupowania gotowych palm pod kościołem lub na rynku. Po poświęceniu palm i wyjściu z kościoła pobijano się nimi po nogach wołając: „Łoza bije, nie zabije. Kto dożyje od dziś tydzień paschę zje!” Przesąd podawał, że kto zje „kotkę” (inaczej baźkę) z poświęconej łozy wierzbowej i uderzy się nią trzy razy ten będzie cały rok zdrowy i będzie długo żył.

Nie było zwyczaju chodzenia na nabożeństwa wielkotygodniowe, ale wszyscy przychodzili w wielką sobotę święcić pokarmy i przy okazji odwiedzić grób Pański. Do święcenia gospodarze przynosili na plecach w weretach wielkie kosze z paschami, pisankami (często malowanymi na brązowo w wywarze z łupin cebulowych), barankiem cukrowym, z ciasta lub masła, chlebem, pętami kiełbas i wędzoną szynką, ciastami, chrzanem, czosnkiem i solą. Przynoszono właściwie wszystko co zostało przygotowane na święta. Rozwinięte werety rozkładano na murawie wokół kościoła pod ogrodzeniowym murem. Ksiądz, odmówiwszy krótką modlitwę, idąc powoli kropił święconą wodą przyniesione „jadło”, a kościelny postępujący za księdzem zbierał do koszyka datki, zwykle to nie były pieniądze, a jajka, wędliny i ciasta. figura Zmartwychwstalego

Właściwe święta zaczynały się w niedzielę wcześnie rano rezurekcją. Podczas procesji rezurekcyjnej i po niej, aż do południa, chłopcy oddawali się najmilszej im zabawie– strzelaniu. W tych pirotechnicznych popisach wyróżniał się uczeń lwowskiego gimnazjum Tadeusz Benedyk, (późniejszy cichociemny). Dysponował on jakimś złocistożółtym proszkiem, którego odrobinę nasypywał na kamienny głaz, przykrywał jakąś płytą i po uderzeniu w nią innym kamieniem powodował bardzo głośny wybuch. Nigdy nam nie ujawnił co to był za proszek i skąd go ma. Wracający w tym dniu z kościoła, a głównie z rezurekcji do domu pozdrawiali się słowami: „Chrystus zmartwychwstał” na co pozostali odpowiadali: „zaiste zmartwychwstał”. Tak było nie tylko u rzymskich katolików, ale także i u grekokatolików, którzy pozdrawiali się w języku ruskim „Chrystos woskres, – istinno woskres”. Po czym następowała największa domowa uroczystość uroczyste niedzielne śniadanie z dzieleniem się święconym jajkiem po którym można było już jeść wszystko co zostało poświęcone w kościele.

W dniu tym istniał jeszcze zwyczaj lub gra uprawiana przez chłopców, polegająca na „stukaniu się” gotowanymi na twardo jajkami. Komu udało się stłuc jajko przeciwnika ten je dostawał jako wygraną. Można było w ten sposób, mając jajko z twardą skorupką wygrać parę jaj i objeść się nimi do syta.

W drugi dzień świąt w tzw. “zlewany poniedziałek”, tak jak w całym kraju oblewano się wodą. Chłopcy polowali na dziewczęta. Nierzadko na złapaną pannę wylewano pełne wiadra wody lub doprowadzano do studni i zgiąwszy ją w pół pompowano na jej plecy wodę. Potem lekko poklepawszy po „siedzeniu” pozwalano jej uciec. Trzeba przyznać, że panny przed tym prysznicem specjalnie się nie broniły gdyż jak mówiło ludowe porzekadło „oblana wodą panna miała u chłopców powodzenie przez cały rok”. W tym też dniu, po obiedzie młode dziewczęta i chłopcy zbierali się przy kościele i bawili do późnego wieczora. Bawiono się wspólnie Polacy i Rusini (Ukraińcy).

Tańcząc przy muzyce, którą grali koledzy na harmonii i gitarze lub śpiewając „kudrawce” na placu przykościelnym. Śpiewano i po polsku i po rusku. Bawiono się stosownie do słów śpiewanych kudrawców. Były to piosenki różne – ludowe i taneczne, a nawet wyniesione ze szkoły powszechnej takie jak: „Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi” lub „Tańcowała igła z nitką…”, albo ruskie dumki „W Czeremoszu hrały fyli, hucułko Kseniu ja tobi na trembiti, szcze, szcze, błyszcze, prysun se…” Niestety nie pamiętam już żadnej z tych właściwych kudrawcom piosenek. Te przykościelne zabawy odbywały się zarówno przy kościele rzymskokatolickim jak i przy cerkwi greckokatolickiej. Inną ciekawie obchodzoną uroczystością w Kaczanówce były wesela.

Wesele

Do weselnej biesiady przygotowywano się na długo jeszcze przed zrękowinami. W zależności od bogactwa, statusu społecznego i poważania gody trwały od 2 do 3 dni. Na jakiś czas przed zrękowinami do domu rodziców „upatrzonej” wybranki przychodził „kum” lub swatka z flaszką wódki za „pazuchą”. Dziś już nie pamiętam, jakich używano zwrotów, zwyczajowo obowiązujących na powitanie rzekomo niespodziewanego gościa. Po tej grzecznościowej ceremonii zasiadano do stołu i przystępowano do wstępnej rozmowy – swoistego targu.

Podstawowym tematem była proponowana przez kuma wartość posagu kandydatki na żonę. Im kawaler był zamożniejszy, tym wyższe stawiano wymagania. Spierano się długo i namiętnie. Nie zawsze dochodziło do porozumienia i obopólnej zgody. Strony targując się, wychwalały cnoty, zalety i majętność swoich pupilów. wesele na PodoluNie ważne były tu uczucia, miłość i uroda panny. Najistotniejszym argumentem był posag kandydatki na żonę. Poza wianem liczyło się jeszcze zdrowie i predyspozycja do pracy. Kiedy po długich, często burzliwych dysputach dobito targu, wołano dla zwykłej formalności dziewczynę i pytano ją o zgodę. Ta, uprzednio sterroryzowana przez rodziców, często mimo żywionej niechęci do partnera, wyrażała, skrzętnie ukrywając smutek i łzy, „radosną” zgodę. Akt ten pieczętowano przyniesioną przez swatów wódką. Przepijano ugodę, której bez uszczerbku na honorze, nie można było już odwołać. Panna musiała pogodzić się ze swoim losem i być posłuszną swoim rodzicom. Tak nakazywał ustalony w tych okolicach obyczaj i boskie przykazanie: „czcij ojca i matkę swoją”. Nie zawsze tak było i czasem przeważała miłość i prawdziwa radość dziewczyny.

Po kilku dniach, najczęściej w umówioną uprzednio przez swatów niedzielę, przyjeżdżał do domu przyrzeczonej mu panny kawaler, prosił jej rodziców o oddanie mu córki za żonę i o błogosławieństwo. Kiedy klęczącym pobłogosławiono znakiem św. krzyża, kawaler zakładał pannie zaręczynowy pierścionek. Od tego momentu już nic i nikt ich nie rozdzieli. Mogą – jako narzeczeni – pójść do księdza i prosić o wyznaczenie daty ślubu i ogłoszenie „zapowiedzi”.

Teraz w domach zarówno narzeczonego jak i narzeczonej następują gorączkowe przygotowania do wesela, a mają na to niewiele czasu tylko tyle ile trwają zapowiedzi, więc około miesiąca. Z pomocą przychodzą krewni i najbliżsi sąsiedzi. Mężczyźni troszczą się o napoje, zwłaszcza alkoholowe. Część zakupują, a część „pędzą” w swoim zakresie. Produkują też z żyta, razowego chleba, drożdży, cukru lub miodu, chmielu i wody tzw. kwas chlebowy, przypominający swoim wyglądem i smakiem złociste, suto pieniące się piwo. Dojrzewanie kwasu trwa długo, więc trzeba się bardzo śpieszyć. Obydwie rodziny przygotowują się do biesiady weselnej w myśl ludowego przysłowia: „zastaw się, ale postaw…”, albo „czym chata bogata…” Więc biją wieprze, cielęta i barany. Pod tasakiem padają kury, kaczki i gęsi. Z kuchni rozchodzi się woń domowego wypieku ciast. Wszystkiego trzeba bardzo dużo. Kłopot w tym, że trudno przewidzieć ile? Na wsi podolskiej rodziny są liczne, a powinowatych i skoligaconych jest jeszcze więcej. Ponadto zachował się zwyczaj, a nawet swego rodzaju obowiązek poczęstowania całej miejscowej młodzieży i zorganizowania im potańcówki. Każde, bowiem wesele było okazją do zabawy dla wszystkich chętnych. Trudno, więc było przewidzieć i ustalić ilość zaproszonych i niezaproszonych gości, a co za tym idzie i potrzeb.

Największe zmartwienie sprawiała szczupłość pomieszczenia. Pół biedy, gdy na dworze jest pogoda i słońce. Wtedy ucztę urządza się w obejściu – na „toku” albo w ogrodzie. W razie niepogody biesiadę trzeba było organizować nawet w kilku miejscach. W izbie czeladnej dla elity i najbliższej rodziny, u sąsiadów dla krewnych, a w spichlerzu lub stodole dla młodzieży. Kiedy już wszystko jest przygotowane i jest już po zapowiedziach, nadchodzi dzień zaślubin.

W przeddzień zaślubin pan młody urządza „wieczór kawalerski”, a panna młoda panieńskie pożegnanie. Spotkania te odbywały się w ściśle ograniczonym gronie. Narzeczony ucztował wyłącznie w towarzystwie najbliższych przyjaciół, a panna młoda w otoczeniu najserdeczniejszych koleżanek. Podczas gdy pan młody bawił się wesoło i beztrosko, to jego narzeczona przygotowywała się przy pomocy druhen do jutrzejszego ślubu. Wszystkie zabiegi krawiecko- fryzjerskie przeplatano degustowaniem win i weselnych smakołyków. Były śpiewy, solowe tańce i skakanki, pogaduszki, niewinne ploteczki, kaskady rozkosznego śmiechu, a czasem i dużo płaczu. Jak to zwykle dzieje się wśród dziewcząt…

Nazajutrz rano do domu panny młodej przybywała przysłana przez pana młodego weselna kapela. Na razie skocznymi marszami wita przyjeżdżających gości. Druhny dekorują przybyłych bukiecikami kwiatów, przypinając je na lewej piersi ubrania. Po chwili zjawia się pan młody. Podchodzi do narzeczonej i razem z nią uklęknąwszy przed rodzicami proszą o błogosławieństwo. Kapela gra rzewną melodię, rodzice pochylonym kładą na plecy kolejno bochen chleba, wypowiadają słowa błogosławieństwa i kreślą rękoma krzyż nad głowami swoich dzieci. Matka panny młodej trzymając w ramionach swoją córkę, płacze razem z nią. W tej, jakże wzniosłej chwili, wszyscy obecni ustawiają się przy dźwiękach muzyki do weselnego orszaku. Ten weselny orszak poprzedza grająca marsze kapela. Za nią idzie w otoczeniu pierwszego drużby i druhny para nowożeńców, potem rodzice następnie rodzice chrzestni i zaproszeni goście. Wszyscy weseli i rozbawieni…

Tylko starosta wesela i drugi drużba wydają się być czymś zaaferowani. Rozglądają się, jak by kogoś wypatrywali. Bowiem rzadko udawało się orszakowi przejść bez przeszkód do kościoła. Zawsze trzeba było spodziewać się, że gdzieś po drodze, w trudnym do ominięcia miejscu miejscowi chłopcy postawią „zaporę” – umajony stolik z chlebem i solą i zażądają „myta”. Była to tradycyjnie podejmowana gra. Chłopcy ustawiali w różnych miejscach takie zasadzki, a drużbowie wymyślali fortele jakby je ominąć. Zmieniali trasy przemarszu i kluczyli bocznymi uliczkami, starając się wymanewrować zabiegi młodzieńców i dojść bez przeszkód do kościoła. Teoretycznie było to w Kaczanówce dość łatwe, bo była to bardzo rozległa i rozbudowana wieś przypominająca raczej małe miasteczko z centralnie położonym kościołem. Aby nie dać się „wykiwać” chłopcy ustawiali zapory w kilku miejscach. Ta swoista gra toczyła się w zasadzie nie o myto, ale o to, kto kogo wyprowadzi w pole. To był między zainteresowanymi swego rodzaju, taki sobie honorowy zakład.

Powrót z kościoła do domu weselnego odbywał się już bez niespodzianek. Kapela wyprzedziwszy orszak, ponownie witała pod domem biesiadnym powracających z kościoła nowożeńców i gości. W izbie biesiadnej rozstawione stoły uginają się od różnorodnych dań. Uwagę wszystkich zwraca „korowaj”. Jest to duże pieczywo, pięknie udekorowane, przypominające dzisiejszy tort, lub wielkanocny mazurek. Naprzeciw niego, za stołem na honorowym miejscu zasiądzie pan młody z żoną, a rodzina i goście usiądą według starszeństwa i poważania. Druhny i drużbowie zajmą miejsca gdzieś na skraju stołu tak, aby w razie potrzeby byli gotowi do posług. Stoły i ławy ustawiono pod ścianami dookoła izby, pozostawiając wolną środkową przestrzeń na tańce, które po podstawowym przyjęciu – obiedzie – rozpoczynali młodzi małżonkowie, a po nich starosta ze starościną i rodzice. Po kilku tanecznych obrotach do zabawy włączali się pozostali młodzi goście.

Starsi pozostawali nadal przy stole, racząc się wszelkim dobrem. (Przypomniała mi się pewna obiegowa anegdotka: Otóż pewnego razu zostali zaproszeni na wesele niezbyt zamożni małżonkowie. Nie wiedzieli jak się zachować. Bojąc się, żeby ich nie posądzono o łakomstwo w tej sprzyjającej okazji, nie jedli nic z podawanych dań. Widząc to siedzący po obu ich stronach biesiadnicy nakłaniali ich podsuwając im potrawy do jedzenia. Proszę jeść, spróbujcie, to bardzo smaczne, jedzcie… Nie krępujcie się, prosimy. W końcu bawiąc się, przestano się nimi zajmować. Kiedy głodni wrócili po weselu do domu, mąż zwracając się do żony powiedział: wiesz, gdyby jeszcze raz ktoś poprosił, to bym już się przemógł i jadł). Biesiada trwała nieraz do białego dnia. W przerwie, na dłuższy posiłek, kiedy podawano gorące dania, kapela posiliwszy się, wychodziła na dwór. Tu, na „gumnie” – podwórzu – przygotowano plac do tańca dla przybyłej ze wsi młodzieży. To tradycyjny zwyczaj. Kapela przygrywa, część młodzieży tańczy, a starszy drużba z druhną częstują przebywającą na placu młodzież wędlinami i smakołykami, nalewają do podstawionych kieliszków wódkę, wypijają razem z bawiącymi się za pomyślność młodej pary i za zdrowie hojnych gospodarzy. Niekiedy drużba zostawia kolegom dodatkowo jedną lub dwie butelki wódki.

Po dwóch, trzech godzinach kapela wraca do chaty, a chłopcy pośpiewawszy, jeszcze jakiś czas, rozchodzą się do domów. Niekiedy dochodzi między nimi do „szamotaniny”, a nawet bójek. Najczęściej powodem sporów były dziewczyny. Biesiada trwa. Tańce, młodzi goście przeplatają grupowymi zabawami, skeczami, dialogami i humorystycznymi monologami. To nic, że niektóre są z „brodami” i na ogół znane. Ważne jest żeby było wesoło. Nie brakowało też organizowanych ad hoc zabawowych inscenizacji takich jak: „… Maryno, Maryno gotujże pierogi…” albo   Macieju, a co tam wieziesz? jabczyska wiezy – wisz? Macieju, Macieju to mi jedno dasz. Nie potrzebuje – wisz? A jak cię poproszę ładnie, to cię taka myśl napadnie, że mi jedno dasz. itd. aż do słów a jak pocałuję ładnie, to mi jedno dasz. Ano to se weź ino to zgniłe!   Lub np….Idzie Maciek idzie z bijakiem za pasem…. Na koniec, jeszcze przed „oczepinami” zachował się zwyczaj składania w tańcu pani młodej życzeń. Każdy z gości, kto tylko miał na to ochotę (i pieniądze), podchodził do młodej mężatki i prosił ją do tańca. Poczytywał to sobie za honor i swojego rodzaju powinność. Tańczono samotnie na środku izby. Wszyscy pozostali siedząc lub stojąc, pilnie obserwowali tańczącą parę. Po kilku obrotach partner przystawał i przemyślną przyśpiewką, bardzo zabawną i dowcipną, składał partnerce życzenia. Kapela każdą zwrotkę przyśpiewki powtarzała graniem. Niestety nie zapamiętałem słów ani jednej przyśpiewki. Być może, że ktoś je jeszcze z dawnych kaczanowian pamięta. Chętnych zawsze było sporo. Przeważnie kawalerów. W ten sposób starali się na siebie zwrócić uwagę. Oprócz składania tych szczególnych gratulacji i życzeń, wręczano parze młodej na szczęście i na początek nowej drogi życia podarunki. Były to datki pieniężne, które pani młoda zbierała do trzymanej w tym celu chusteczki. Niektórzy zasobniejsi, wręczając większej wartości banknot, podnosili go w górę, demonstrując w ten sposób swoją szczodrobliwość. Gest taki przyjmowany był z aplauzem. Nie budził zastrzeżeń. Takie zachowanie aprobowano, bo taki był wtedy zwyczaj.

Niespostrzeżenie zbliża się północ. Czas na „oczepiny”. Ale co to? Co się dzieje? Nie ma panny młodej! Uciekła, schowała się, pozostawiając, „zmartwionego i przerażonego męża”. Druhny pocieszają go, jak mogą. W zamian proponują mu nawet siebie. To nie pomaga. „Załamany odrzuca ofertę i razem z drużbą pilnie poszukuje żony. Wreszcie po krótkiej chwili pani daje się odnaleźć. Wybucha spontaniczna radość. Kapela gra skoczne tańce. Goście skaczą, wywijają hołubce. Pot spływa z czoła. Kołomyjki, polki i mazurki coraz wolniejsze. Wreszcie orkiestra umilkła. Zmęczeni tańcem goście zajmują miejsca przy stole. Kuchenne wnoszą i stawiają na stole świeże gorące dania. Teraz wśród licznych toastów, w dalszym ciągu śpiewanych, goście jedząc oczekują na oczepiny. Starościna, postawiwszy krzesło na środku izby, sadza na nim młodą mężatkę. Ta ze spuszczoną głową i zakrytą rękoma twarzą (płacze lub udaje, że płacze) zajmuje przygotowane miejsce. Podchodzi matka, obejmuje córkę, a druhna zdejmuje „mołoduszce” z głowy wianek i rzuca go za siebie w stronę biesiadników. Dziewczęta starają się go złapać. Tej, której to się uda los zapewnia bardzo szybkie zamążpójście. Starościna zdejmuje welon, a na jego miejsce nakłada chustkę, którą zawiązuje pod brodą. Tym aktem, starościna zamyka ostatecznie zrękowiny.Od tej pory młoda mężatka, już jako „niewiastka” traci niejako więzy z rodzicami i łączy się całkowicie z nową, mężowską rodziną. Pojutrze opuści dom rodzinny i przejdzie nieodwołalnie pod opiekę męża do domu teściów.

Tymczasem uczta dobiega końca. Zmęczeni biesiadnicy pomału opuszczają weselny dom. Drużbowie, druhny oraz członkowie bliższej i dalszej rodziny proszeni są na tzw. „poprawiny”. Drugi dzień przeznaczony jest na odpoczynek i poprawiny. W tym dniu spotykają się członkowie obu rodzin, zapraszani są także najbliżsi sąsiedzi, starosta ze starościną i kum lub swatka na spokojny już prawie domowy sąsiedzki obiad i poczęstunek, który trwa aż do wieczora.

Następnego dnia, a przeważnie jest to już trzeci dzień zaślubin i uroczystości weselnych odbywały się przenosiny. Staromiescie -RzeszowByło to święto rodzinne, w którym udział brali rodzice obu małżonków, najbliżsi krewni, starosta i starościna, rodzice chrzestni, druhny i drużbowie oraz kum lub swatka. W późne przedpołudnie, tak, aby zdążyć na obiad do domu pana młodego, ładowano na wozy wiano „niewiastki”. Najpierw wkładając duży ozdobny, meblowy kufer, załadowany po brzegi odzieżą, bielizną i pościelą. Na nim kładziono ogromną pierzynę i trzy duże poduszki. Siedzące na wozie druhny trzymają w rękach wielkie lustro i oprawione w ramy duże święte obrazy: Matki Boskiej, Pana Jezusa i św. Rodziny. Stół, ławy i elementy dużego dwu osobowego łoża załadowano na drugi drabiniasty wóz. Ponadto do wozu uwiązano na powrozie wysoko dojną i obowiązkowo młodą krowę. Młodzi z rodzicami wsiadali do bryczki (najczęściej wypożyczonej). Kapela gra marsza i cała kawalkada rusza stępem spod chaty.

Tymczasem kapela na innej furmance jedzie cwałem do domu teściów. Korowód przemieszcza się przez wieś powoli, tak, aby wszyscy widzieli i podziwiali, jaki wiozą posag. Już dojechali do teściów, ale co to?.. Brama wprawdzie otwarta, ale drzwi do chaty zamknięte. Cisza, nikogo tu nie widać i tylko pies łańcuchowy ujada. Młodzi stukają do drzwi. Dopiero po dobrej chwili uchylają się te „dźwierze”, wychyla się teściowa i wypytuje przybyłych, po co tu i z czym przyjechali. Młodzi opisują szczegółowo, co przywieźli i proszą pokornie o przyjęcie ich do domu. Synowa musi jeszcze przyrzec, że będzie posłuszną i pracowitą. Po „namyśle” teściowie otwierają na oścież drzwi, witają chlebem i solą oraz proszą wszystkich do izby na poczęstunek. Kapela gra. Zabawa zaczyna się od nowa.

Niestety przenosiny kończą czas weselnej zabawy. Od następnego dnia zaczyna się już codzienny trud pracy młodego małżeństwa w nowym układzie rodzinnym, gdzie często najmłodsza synowa zgodnie z przyrzeczeniem traktowana bywa bardziej jak służąca niż współgospodyni. Ponieważ bardzo rzadko zdarzało się na wsi w latach trzydziestych ubiegłego wieku, aby młodzi małżonkowie od razu po uroczystościach weselnych przeprowadzali się do własnej chaty, na własne samodzielne gospodarstwo. Przy bardzo dużym rozdrobnieniu ziemi ornej liczył się każdy jej „zagon”. Tu życie stworzyło od dawien dawna, obwarowane tradycją, niepisane prawo rodzinne. Aby nie zubożać rodowego gospodarstwa nie dzielono gruntu, a dopisywano do majątku rodowego ziemie wniesione w posagu. Jedynie rodzice ustnie ustalali jaka część majątku po ich śmierci przypadnie poszczególnym dzieciom. Tym sposobem łącząc pola w jednym ręku, rodzina stawała się bogatsza z szansami, nieznacznego chociażby, rozwoju.

Zdarzało się, że w jednej chacie żyły i wspólnie gospodarzyły dwie lub trzy rodziny. Głową tej wielopokoleniowej rodziny był ojciec lub najstarszy syn. Majątek stale był własnością rodziców. To gwarantowało jemu i jego żonie niepodważalne dożywocie. Ten patriarchat zmuszał wszystkich do poprawnego współżycia i wzajemnego szanowania się. Można powiedzieć, że w takiej komórce społecznej panowała jak gdyby rodzinna komuna, w której wszystko dzielono między sobą sprawiedliwie, stosownie do umownie i słownie przekazanego przez ojca majątku. Dopiero po śmierci rodziców następował podział gospodarstwa. Odbywało się to bez notariusza i sądu. Wystarczyło wszelkie zmiany w tej sprawie zgłosić w odpowiednim dziale gminnego urzędu.

Nie pamiętam, aby rodzeństwo kwestionowało wolę zmarłych rodziców. Była ona świętą dla żyjących. To dziwne, bo w innych sprawach, np. w sporach o przysłowiową miedzę, ci sami bogobojni i „nad wyraz spokojni” ludzie gotowi byli ciężko się pobić. W tym ustnie przekazanym spadku (często nawet bez świadków) najstarszy syn dostawał i obejmował całe „obejście” – gospodarstwo i przypisaną mu przez ojca większą część ziemi. Był jedynie zobowiązany do materiałowego i fizycznego współudziału w budowie nowego „obejścia” dla młodszego rodzeństwa.

W ten sposób, jakby naturalny, tworzyły się na wsi nowe rodziny i przyszłe pokolenia. Tak powstawały w Kaczanówce klany, związane rodzinnymi korzeniami z tą ziemią między innymi: Benedyków, Czopów, Dupli, Kowalów, Kormanów, Kwiatków, Poczynków, które wywodziły się z jednego pnia. Inne nazwiska osób z Kaczanówki to Szawaryn, Kaniuch, Osowski, Kusik, Mazur, Zmora, Oziemkowska, Kaczan, Benedyk, Bernad, Budnik, Buchta, Józefczyk.

2 Komentarze

    • Genowefa on 9 maja 2018 at 22:31

    Jestem nauczycielką. Pracuję w Zespole Szkół Licealno-Gimnazjalnych w Mirsku. W lipcu, już trzeci raz z rzędu, wraz z moimi uczniami jadę do Kaczanówki, by porządkować i odnawiać polskie nagrobki na tamtejszym cmentarzu. Wielu moich uczniów ma swoje korzenie w Kaczanówce, dlatego co roku podczas wakacji właśnie tam jeździmy – w ramach akcji „Mogiłę Pradziada Ocal Od Zapomnienia”. W tym roku, w 155 rocznicę wybuchu powstania styczniowego, szczególnie chcemy się zająć nagrobkami powstańców styczniowych. W Kaczanówce spoczywa ich trzech. Odnowimy też napisy na nagrobkach najbardziej zniszczonych, by za kilka lat było widać, kto tam spoczywa. Skończymy również dokumentację fotograficzną polskich grobów. Dotychczas sfotografowaliśmy ich ponad 120. W przyszłości planujemy stworzyć mapę kaczanowskiego cmentarza z zaznaczonymi poszczególnymi nagrobkami.
    Pozdrawiam:
    G. Tymbrowska

    • Ewa on 10 grudnia 2017 at 00:24

    PIękne. Moi z Howiłowa Wielkiego, ale wszystkie te opisy odpowiadają opowieściom mojej Babci i Mamy. Wzruszyłam się :-). Dziękuję :-).

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie publikowany.